Jestem doskonale świadoma, że luty ciężko jest podsumowywać. Jego końcówka wstrząsnęła każdym z nas, a życie jakby się zatrzymało. Jednak życie cały czas toczy się dalej, niezależnie od tego, co się dzieje. Mam nadzieję, że nie będziecie mieli mi za złe wpisu i wspomnienia tego, co w lutym jednak było dobre i warte zapamiętania. Zapraszam Was na moje odkrycia lutego, w których znajdziecie dużo aktywności offline, tradycyjnie już polecenia polskich marek i jedną wyjątkową restaurację.

Robienie na drutach

Chyba nikogo, kto obserwuje mnie na Instagramie, nie zaskoczy ten punkt. Zaczęłam robić na drutach na początku lutego i ku mojemu zaskoczeniu, ta czynność całkowicie mnie pochłonęła. Potrafię siedzieć i robić na drutach przez 3-4h bez żadnej przerwy. Na razie od miesiąca ścibolę mój pierwszy projekt, czyli kamizelkę, ale jestem już na finiszu.

Jakie są oczywiste plusy robienia na drutach? Oczywiście fakt, że można sobie wydziergać dowolne ubranie pod swój rozmiar, w wymarzonym kolorze, za koszt materiałów. Innym plusem jest to, że takie robótki bardzo wyciszają, są trochę jak medytacja. Nie spodziewałam się, że będzie mnie to tak relaksować. Mówiąc szczerze, moje oczekiwania były zgoła odwrotne: byłam całkiem pewna, że nie będzie mi wychodzić, więc będę się frustrować i szybko się poddam, jak to bywa z większością hobby. Nic jednak takiego się nie stało. Podeszłam do tematu metodycznie, uczyłam się cierpliwie krok po kroku, robiłam, prułam i robiłam od nowa. Teraz znam już dobrze podstawy, więc nie mogę doczekać się następnych projektów. Właśnie zamawiam moher z jedwabiem na czapki i bezrękawnik w kratę, które mam w planach.

Pewnie Was interesują moje początki, jak się uczyłam, skąd wzięłam materiały itd. Powiem tak: ja się nie potrafię uczyć z Inernetu. Parę lat temu próbowałam nauczyć się robienia na drutach z tutoriali na YouTube i skończyło się tak, że nawet nie nauczyłam się nawlekać oczek na drut. Nie umiałam nawet powiedzieć, w którym miejscu popełniam błąd. Jedynym skutecznym sposobem na naukę jest dla mnie kontakt z kimś, kto już ma daną umiejętność może skorygować każdy mój błąd. W mojej ulubionej poznańskiej kawiarni Tekstura zaczęły się odbywać co piątkowe spotkanio-warsztaty, w trakcie których realizujemy swoje własne projekty. W teorii wszyscy zaczęliśmy od kamizelki, w praktyce jedna osoba zrobiła komin, druga kardigan do samej ziemi, a trzecia sweter z szerokimi rękawami. Jeśli jesteście z Poznania, to możecie wpaść do Tekstury i spytać, czy są jeszcze miejsca, żeby wziąć udział w takim spotkaniu.

Co do materiałów, ja na razie korzystam z włóczek marki Drops, znanej i lubianej wśród osób robiących na drutach. Zaczęłam od wełny z alpaką. Druty mam drewniane na żyłce, żadnej szczególnej marki.

„Siedmiu mężów Evelyn Hugo” Taylor Jenkins Red

Ostatnio mam szczęście do dobrych książek, a tę przeczytałam jednym tchem. Powieść, zdawałoby się, dość typowa. Losy gwiazdy złotej ery Hollywood, aktorki na miarę Marylin Monroe i Audrey Hepburn i jej romansów oraz związków. Zaczęłam czytać ze względu na sentyment do tych czasów, byłam też ciekawa, jak zostało sportretowane Hollywood w latach 50. i 60. Ta książka zaserwowała mi jednak coś zupełnie innego: wcale nie było w niej bardzo wielu szczegółów dotyczących przemysłu filmowego, gal rozdania Oscarów czy szczegółów z życia gwiazd. To opowieść o kobiecie, która za wszelką cenę chciała dostać się na szczyt, a potem na nim pozostać, ale przy tym kieruje się w życiu przede wszystkim miłością do innej osoby. Nadal brzmi typowo? Wybaczcie, ale próbuję nie spoilerować. Książka obfituje w zwroty akcji, których chyba żaden czytelnik nie mógłby się spodziewać. Bardzo dobrze napisana, ciekawa, zaskakująca, intrygująca. Jeśli jeszcze nie czytałyście, to polecam. Nie rozczarujecie się.

Tonik samoopalający Resibo

Trochę naginam rzeczywistość pisząc, że to odkrycie lutego, bo tonik kupiłam już w październiku, gdy mojej twarzy zagroziła pierwsza bladość. Po jesieni jakoś zapomniałam o jego istnieniu (zrzucam to na karb ciągłych chorób, które mnie męczyły bez większych przerw od października), ale w lutym wyciągnęłam go z lodówki, bo nie mogłam znieść widoku mojej mizernej twarzy w lustrze. Tonik jest naprawdę super: zostawia na skórze bardzo subtelny, delikatny efekt muśnięcia słońcem, który można w razie potrzeby z dnia na dzień stopniować. Zupełnie nie rzuca się w oczy, żeby skóra wyglądała jakoś nienaturalnie, a twarz nie odcina się od reszty ciała. Nie ma po nim smug, nie zauważyłam też, żeby moja poduszka lub piżama były zabrudzone. Trzeba oczywiście rozprowadzić tonik równomiernie i uważać szczególnie przy linii włosów, bo inaczej może zostać nieestetyczna linia. I umyć dokładnie ręce po aplikacji, jeśli nie chcemy dziwnych plam na dłoniach.

Ja używam go wieczorem, po myciu i tonizowaniu twarzy, a przed resztą produktów (niacynamid, kwas hialuronowy i krem). Następnego dnia rano mam już efekt bardziej promiennej, lekko złocistej skóry. Toniku można też używać rano, ale ja nie próbowałam, bo wygodniej mi robić to wieczorami.

tonik samoopalający resibo

Bordowa jedwabna bielizna Veneis

Veneis nie jest bynajmniej moim odkryciem lutego, bo markę znam i promuję już od dobrego roku. W lutym dostałam po prostu ten walentynkowy set i powiększyłam swoją kolekcję jedwabnej bielizny. To mój drugi zestaw od Veneis: pierwszy mam z kremowego jedwabiu i wiele razy pokazywałam go na swoim Instagramie. Co jednak jest fajnego w nowym secie? Po pierwsze, kolor. Piękny, malinowo-bordowy, w idealnej, twarzowej czerwieni. Po drugie, krój. Został nieco udoskonalony, w związku z czym majtki lepiej leżą niż ich pierwsza wersja, a stanik ma lepiej trzymające się sprzączki do regulacji długości.

Restauracja Ragu we Wrocławiu

I znowu: nie jest to stricte odkrycie lutego, bo pierwszy raz w Ragu byłam już 3 lata temu. Odwiedziłam ją jednak w lutym i potwierdziłam swoją miłość do tego miejsca. Wszystko było pyszne: od truflowego gnocchi, przez wino (obowiązkowo biorę nowozenlandzkie Savignon Blanc), po deser (crème brûlée i krem cytrynowy z białą czekoladą). Ceny nie są niskie, ale raz na jakiś czas można zaszaleć.

„Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę” Małgorzata Musierowicz

Zdaję sobie sprawę, że tym punktem podekscytują się tylko osoby, które Jeżycjadę znają, lubią i są chętne do tego, żeby poczytać trochę więcej. Ja Jeżycjadę kocham od dziecka, zresztą to od tych książek zaczęła się moja miłość do poznańskich Jeżyc i marzenie, żeby kiedyś tu mieszkać (udało się!). Miło więc przeczytać leksykon haseł, które dotyczą tej serii, poznać ciekawostki, obejrzeć zdjęcia. Ciekawie jest odkryć, które dokładnie kamienice i domy autorka miała na myśli, gdy pisała książkę, które z rzeczy w książce zostały zaczerpnięte z realnego życia czy poznać genezę najważniejszych wątków w książkach. To, co mnie szczególnie urzekło, to fakt, ile miejsca autorka poświęciła swojemu zmarłemu bratu, wybitnemu poecie Stanisławowi Barańczakowi. Można przeczytać ich archiwalne listy, zawsze pełne humoru i literackiego czaru, dowcinpe faksy, wymagające zagadki językowe i wierszyki pisane dla zabawy, między sobą. Nic dziwnego, że Jeżycjada również ma w sobie tyle inteligencji, ciepła i błyskotliwego humoru.

*

Zdaję sobie sprawę, że moje lutowe odkrycia nie są najbardziej porywające na świecie, ale cóż – taki to już miesiąc, raczej szary i mało ciekawy. Może jednak coś Wam wpadło w oko? Albo macie swoich własnych ulubieńców, którymi chcecie podzielić się w komentarzach? Jestem ich bardzo ciekawa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*